Obowiazkowym punktem wycieczki jest zlokalizowane na obrzezach miasta cmentarzysko starych pociagow. Trafiaja tu lokomotywy i sklady wycofane z uzycia, po czym rdzewieja i pokrywaja sie graffiti. Przemek rozpoczal zwiedzanie od uderzenia glowa w zeliwna belke. Zamroczylo go i osunal mi sie na rekach. Na szczescie nabil sobie tylko porzadnego guza.
Nastepnie pojechalismy w miejsce, ktore jest znanym na calym swiecie symbolem Boliwii. Salar de Uyuni, czyli siegajaca po horyzont solna pustynia, to miejsce pracy tutejszych mieszkancow oraz niewatpliwa atrakcja turystyczna. O tej porze roku (koniec pory deszczowej) powierzchnia powinna byc przykryta woda, jednak chyba od dluzszego czasu nie padalo, bo widzimy charakterystyczne spekania w ksztalcie wielobokow. Robotnicy skruszaja sol przy pomocy lopaty i laduja ja na ciezarowki. Wiele domow i hoteli budowanych jest z cegiel z soli, a nawet lawki, krzesla i stoly.
W tym miejscu wiekszosc turystow robi sobie zdjecia przeklamujace perspektywe. Widzac szal, ktory zapanowal wsrod fotografujacych, nie mielismy jakos ochoty brac w tym udzialu. Zalozylismy swetry z lama i w taki sposob to uwiecznilismy.
Po powrocie do hostelu nadszedl czas pozegnania sie z czescia ekipy. Wiele osob przyjezdzajacych z Chile zostaje w Uyuni, a po kilku dniach rusza dalej na polnoc, do Peru. Chlopaki kupili boliwijskie piwo, wiec rozstanie przebieglo w radosnej atmosferze.
Gdy pokonywalismy koleje kilometry drogi powrotnej i zapadla juz noc, myslalam o tym, ze niedlugo wroce do pracy i bede wspominala ten wieczor - panujaca na zewnatrz samochodu cisze, wierzcholki gor wylaniajace sie z polmroku, granatowe niebo i gesto polyskujace gwiazdy i mezczyzne przysypiajacego na moim ramieniu. W tym momencie czulam, ze zyje!