Para klotliwych Chilijczykow, ktora dolaczyla sie do nas poprzedniego wieczora, zafundowala nam pobudke o czwartej rano. Spieszyli sie na samolot, wobec czego cala grupa musiala sie do nich dostosowac.
Na granicy boliwijskiej zaskoczyly nas dodatkowe oplaty za wyjazd z kraju (15 bolivianos). Nie zostalismy o tym uprzedzeni, wiec nie mielismy dodatkowych pieniedzy. Udalo sie zaplacic w walucie chilijskiej, ale z drobna strata, bo urzednik strazy granicznej oczywiscie nie mogl wydac reszty.
Na granicy chilijskiej - szczegolowa kontrola bagazu. Musielismy wszystko wyniesc z autobusu, ktory zostal przeszukany przez straz i psy. Walizki zostaly przeswietlone i przeszukane pod katem... owocow i warzyw! Do Chile nie mozna ich wwozic. Za kazdym razem deklarujemy to na specjalnym formularzu, bo za zeznania niezgodne z prawda groza wysokie kary (mamy jedzenie na trekking). Gdy po raz pierwszy nas przeszukiwali, szukali tak dlugo, az znalezli - smiercionosne zagrozenie - daktyle!
Po powrocie do San Pedro zauwazylismy, ze miasto jest dziwnie podekscytowane. Slychac bylo glosna muzyke, ktos krzyczal do mikrofonu. Na glownym placu ustawiono podium i mete oraz wywieszono zdjecia z poprzedniej imprezy sportowej - maratonu dolina Valle de la Luna. Przemek zalowal, ze nie wzial butow do birgania. Na zdjeciach wygladalo to fantastycznie.
Planowalismy zapisac sie na jeszcze jedna wycieczke na pustynie Atacama, ale w miescie skonczyly sie pieniadze, a my zostalismy z resztka gotowki. Po podliczeniu biezacych oplat (kamping, bilety na autobus) doszlismy do wniosku, ze jedyne, na co nas stac, to wypozyczenie rowerow na pol dnia.