Pogoda poprawila sie, na co reagujemy z entuzjazmem, gdyz przed nami najdluzszy odcinek marszu. Przemek zaplanowal nam pobudke o 6:30, ale nie biore tego powaznie, bo chyba jeszcze nigdy nie wstal przede mna (no moze, gdy mial jakies swoje sprawy do zalatwienia). Wstajemy wiec godzine po ustalonym czasie, jemy kaloryczne sniadanie i ruszamy.
Ten dzien nasze nogi i plecy zapamietaja wyraznie. Przez pierwsze siedem godzin szlismy bardzo ladnym szlakiem nad brzegiem Lago Nordernskjold. Dluzszy postoj zrobilismy na kamienistej plazy z widokiem na blekitna lagune i wierzcholki gor. Wypoczeci i zrelaksowani nie umielismy juz wrocic na szlak. Weszlismy na jakis dawny, zapomniany, ktory porosly borowki i ostrokrzewy. Po kilkunastu minutach przedzierania sie przez gesta roslinnosc, postanowilismy pojsc na przelaj w kierunku plazy. Tam tez spotkalismy innych turystow - mniej rozkojarzonych, niz my.
Po kolejnej godzinie weszlismy na skrot drogi wiodacej do kempingu Chileno - miejsca, w ktorym chcielismy ugotowac obiad. Mysl o jedzeniu nas nie opuszczala i gdyby nie zakaz rozpalania ognia na terenie parku, juz dawno jedlibysmy rureczki z kurczakiem w sosie mysliwskim (tak nazywa sie nasz sproszkowany sos).
Slonce zaczelo mocniej przygrzrwac. W oddali zauwazylismy granatowe jezioro, w ktorym przechwalalismy sie, ze bedziemy sie kapac. Byloby to na pewno wskazane, bo nie liczac wczorajszej kilkugodzinnej ulewy, nie widzielismy prysznica od dwoch dni. Po zamoczeniu stopy w wodzie, zimny dreszcz przebiegl mi po ciele. Nie zdazylam jeszcze nic powiedziec, a Przemek juz siedzial nagi w jeziorze, krzywiac sie z zimna. Po dluzszej chwili wahania i po przeczekaniu kilku walesajacych sie w poblizu turystow, ja tez wskoczylam do wody. To drobne zlamanie panujacych w parku zasad wprawilo nas w swietne humory i dalo energie na kolejne dwie godziny stromego podejscia.
Po dotarciu do Chiloe zastalismy schronisko zabite deskami. Nie bylo wody, co oznaczalo nie tylko brak obiadu, ale w ogole - brak wody do picia. Nabralismy jej ze strumienia, ale postanowilismy jej nie pic tak dlugo, ile nam sie uda. W wyzszych partiach gor wymienilismy ja na swieza, co do ktorej mielismy wieksze zaufanie.
Ostatnie kilometry pokonywalismy glodni i zmeczeni. Szlak wiodl starym lasem, od lat nie dotykanym przez reke czlowieka. Drzewa porosniete byly mchem, czesc lezala zwalona na ziemi, poddajac sie procesowi prochnienia. W zachodzacym sloncu wygladalo to naprawde pieknie. Nie krylismy jednak radosci widzac pierwsze namioty rozbite miedzy drzewami.
Zmrok zapadl szybko. Przemek, wykonczony dzwiganiem dwudziestu paru kilo na plecach, gorzej sie poczul. Musialam czym predzej dostarczyc kalorii do jego zyl. Kolacje podano i dwa termosy goracej herbaty. Zadowoleni z siebie poszlismy spac.