Walczyliśmy ze snem do godziny szóstej rano, czyli do momentu, gdy przenieśliśmy nasze wychłodzone przeciągiem ciała na wygodną kanapę w poczekalni VIP. Parę minut po siódmej obudziło mnie szturchanie ramienia. Nasz autobus już odjeżdżał, mimo, że według rozkładu powinien zbierać pasażerów jeszcze przez dwadzieścia minut. Pospiesznie zajęliśmy miejsca na piętrze autobusu, w szerokich i wygodnych fotelach rozkładanych do pozycji prawie leżącej. Przespaliśmy całą drogę. Na dworcu autobusowym w Pucon miejscowy naganiacz próbował namówić nas na tanie noclegi. Trzeba przyznać, że był nieugięty. Posunął się nawet do kłamstwa, że wszystkie kempingi są zamknięte, wobec czego będziemy zmuszeni do wynajęcia pokoju.
Zapominając na chwilę o noclegach, wstąpiliśmy do biura firmy Summit Chile, która organizuje wszelkiego rodzaju wyprawy trekkingowe, spływy kajakowe i jazdy konne oraz inne popularne w tym regionie atrakcje. Do Pucon przybyliśmy z zamiarem wdrapania się na dymiącego olbrzyma – wulkan Villarica. Zgodnie z informacjami podanymi na forach internetowych, przewodnicy z tego biura to certyfikowani ratownicy górscy, którzy dbają o bezpieczeństwo wspinaczy i skutecznie hamują ich nierozsądne zapędy. Będziemy mogli przekonać się o tym nazajutrz. Koszt wyprawy to 45000 pesos, 300 złotych.
Wulkan Villarica jest jednym z najbardziej aktywnych wulkanów w Ameryce Południowej – w rankingu zajmuje jedno z ostatnich miejsc pierwszej dziesiątki. Przypominają o tym rozstawione wzdłuż głównej drogi tablice informacyjne, wskazujące przebieg ewakuacji w przypadku zagrożenia. Wulkan wygląda niezwykle pięknie – kładąc się cieniem ponad miastem, strasząc wszystkich dookoła. Uwielbiam ten widok. Czuję skok adrenaliny i zastrzyk strachu zarazem.
Rozbiliśmy namiot na kempingu nad jeziorem. Nie zaskoczyło nas to, że informacje, które sprzedał nam mężczyzna z dworca, nie były prawdziwe. Po tylu podróżach uodporniamy się już na tego typu zaczepki. Na pozostała cześć dnia wypożyczyliśmy rowery górskie (6000 pesos, 40 złotych za sześć godzin). Chcieliśmy przyjrzeć się nieco okolicy, a przy okazji rozruszać nieco mięśnie przed jutrzejszą wspinaczką. Polecono nam trasę do jeziora Caburgua, która biegnie wzdłuż rzeki i malowniczych wodospadów. Do zamknięcia wypożyczalni nie mieliśmy zbyt dużo czasu (cztery godziny na pokonanie około pięćdziesięciu kilometrów), ale zdecydowaliśmy się ją zrobić. Jechaliśmy głównie pod górę, początkowo piaszczystą, później utwardzoną drogą. Okolica była przyjemna, zielona, w klimatach wiejskich. Po półtorej godziny stromego podjazdu skończyła się droga i wyłoniło się jezioro - miejsce typowo turystyczne, z dużą plażą i parasolami powbijanymi w piasek. Dziewczyny zachęcały do zakupu miejscowych wypieków. Kupiliśmy dwa ciastka z malinami i toffi i białe wino w kartonie. Rozleniwiliśmy się. Buzujące w naszych żyłach procenty namówiły nas na zjazd ze wzniesienia bez używania hamulców. Mieliśmy z tego wielką radochę, podobnie jak starszy Chilijczyk, który widząc osiąganą przez nas prędkość, wyszczerzył zęby i zaczął wiwatować. Jechaliśmy bardzo szybko, aby zdążyć oddać rowery przed dwudziesta. Zmęczeni dotarliśmy do wypożyczalni dwie minuty przed jej zamknięciem.