Ciekawie to wszystko się ułożyło. Kilka dni temu wisiała nad nami groźba utknięcia w tej części kraju i spóźnienie się na samolot. Dzisiaj, na kilka godzin przed odlotem, żegnamy się na terminalu lotniska z parą Chińczyków, którzy tak bardzo nam pomogli.
Balmaceda. Miasto, w którym gdzie okiem nie sięgnąć trwają roboty modernizacyjne. Nawierzchnia wszystkich dróg została zerwana, pracuje ciężki sprzęt. W centrum powstaje nowoczesny park z placem zabaw. Na jednej z ławek ucinamy sobie popołudniową drzemkę. Odprawiając bagaż pracownik lotniska zapytał nas, czy przewozimy rzeczy niebezpieczne. Musiał zauważyć przypięty do plecaka namiot, bo na karcie informacyjnej wskazał konkretnie gaz do kuchenki polowej. Oczywiście, że go przewozimy. Jego opięty materiałem kontur widać na pierwszy rzut oka. Pracownik prześwietlił nas wzrokiem, gdy zgodnie wszystkiemu zaprzeczaliśmy. Bałam się, że będzie z tego jakąś większa draka albo mandat, ale na szczęście pracownicy nie byli na tyle wnikliwi.
Lot trwał jedną godzinę. Po przybyciu na miejsce wsiedliśmy do autobusu do centrum Puerto Montt (2000 pesos, 13 złotych). Przeżyłam chwilę grozy, gdy przejeżdżając ulicą w bezpośrednim sąsiedztwie z pasem startowym, samolot lądował prosto w moja szybę. Serce waliło mi silniej z każdym pokonywanym przez niego metrem. Na dworcu autobusowym rozczarował nas brak bezpośredniego połączenia z miasteczkiem Pucon, do którego chcieliśmy dostać się jak najszybciej. Kupiliśmy bilety do oddalonego o trzysta pięćdziesiąt kilometrów na północ węzła komunikacyjnego Temuco (6000 pesos, 40 złotych), do którego dotarliśmy o pierwszej w nocy. Godziny do następnego autobusu zleciały nam szybko za sprawą bezpłatnego Internetu, dzięki któremu nadrobiliśmy kontakt z bliskimi.