Spaliśmy do południa. Zaplanowaliśmy na dziś zwiedzanie piramid w Gizie, jednak nie spodziewaliśmy się, że będą otwarte tylko do szesnastej. Pospiesznie zgarnęliśmy potrzebne rzeczy do plecaka i wybiegliśmy z hostelu w kierunku metra. W pociągu zostaliśmy rozlokowani zgodnie z panującymi tu zwyczajami – do osobnych wagonów dla kobiet i mężczyzn. Miałam wrażenie, że dziewczyny stale o mnie rozmawiają i śmieją się pod nosem. Wiele z tych kobiet reprezentowało już modę europejską, ale na wszelki wypadek założyłam na włosy chustę.
Opuszczając stację poznaliśmy młodego chłopaka – Abdula. Zaproponował, że pokaże nam, w jaki sposób tanio dojechać do Gizy. Znaleźliśmy się na przystanku autobusowym, który nie miał nazwy. Abdul machnął ręką na autobus bez żadnego widocznego oznakowania twierdząc, że to nasz. Po drodze opowiadał nam o swojej żonie i dziecku. Wyjął zdjęcie z portfela – nieco kiczowatą fotografię ślubną przedstawiającą kobietę – księżniczkę w białych obłokach. On sam również wyglądał i zachowywał się specyficznie: zaczesane do tyłu, kruczoczarne włosy pokryte grubą warstwą żelu, skrajny entuzjazm podkreślający rolę miłości w życiu, nie uznawanie podziałów administracyjnych i religijnych, nadmierna cukierkowatość. Podkreślał, jak ważne jest, że kobieta zakrywa na ulicy włosy, a w domu je odsłania – tylko dla męża.
Po paru minutach przesiedliśmy się w mniejszy bus, który zawiózł nas pod piramidy, a konkretnie do autoryzowanego przez państwo biura turystycznego (znamy już ten tekst z Zanzibaru – nie wróży nic dobrego!). Abdul pożegnał się z nami podając jednocześnie swój numer telefonu. Prosił, żebyśmy po wycieczce przyszli do niego na obiad, gdyż zależy mu, abyśmy poznali jego żonę i syna. Patrzyliśmy na niego podejrzliwie.
Właściciel biura opowiedział nam kilka zdań o piramidach, po czym zapytał, jakie zwierzęta wybieramy – wielbłądy czy konie. Unikał odpowiedzi na jakiekolwiek pytania, mówiąc, że o tym porozmawiamy później. Podjechaliśmy wiec konno pod bramę, gdzie nastąpiły negocjacje ceny. Cała ta sytuacja była bardzo podejrzana. Próbowano wprowadzić nas na teren obiektu od zaplecza. Siatki strzegli policjanci, którzy zdawali się nie zwracać na nas uwagi. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Starym arabskim zwyczajem odrzuciliśmy pierwszą propozycję ceny i wysłuchaliśmy lamentu na temat upadającego interesu i niechybnego przymierania głodem. Dopiero, gdy chcieliśmy zsiąść z koni, druga strona odpuściła. Ustaliliśmy coś na kształt kompromisu, przepłacając pewnie wielokrotnie. Nie upieraliśmy się jednak, gdyż dalsze przebywanie w tym dziwnym miejscu budziło w nas dyskomfort.
Za siatką nastąpiła szybka nauki jazdy konnej, której Przemek nigdy wcześniej nie próbował. Pech chciał, że dosiadaliśmy dzikich arabów, które stale były prowokowane do galopu przez naszego opiekuna. Wszystkie mięśnie w naszym ciele spinały się, nie mieliśmy z tego frajdy. Co więcej, przewodnik wydawał nam rozkazy, gdzie mamy stanąć, w jaki sposób pozować do zdjęć. W końcu zaczęliśmy się z tego śmiać, bo inaczej całe to popołudnie byłoby zmarnowane.
Rozstaliśmy się pod główną bramą, pod którą zorientowaliśmy się, że po raz kolejny nas naciągnięto. Przewodnik zażyczył sobie dodatkowej opłaty za robienie zdjęć, na co zareagowaliśmy śmiechem. Niezadowolony, zostawił nas pod oblężeniem sprzedawców wciskających figury sfinksa i zimne napoje.
Może nie zobaczyliśmy wiele - piramidy z zewnątrz, posąg niszczejącego Sfinksa, którego bez dodatkowych opłat można równie dobrze podziwiać z głównej alejki. Jednak z perspektywy czasu wspominamy to wydarzenie z humorem, bo jak inaczej znosić natręctwa arabskiej kultury?