Zmęczeni podróżą rozbiliśmy namiot na tyłach stacji benzynowej w okolicach włoskiej miejscowości Udine. W cieniu tirów byliśmy praktycznie niewidoczni. Hania spała spokojnie, co dobrze rokuje na resztę wyjazdu.
Do portu w Livorno dotarliśmy dwie godziny przed czasem. Po kilku skomplikowanych manewrach zajęliśmy miejsce w kolejce samochodów wjeżdżających na pokład Corsica Ferries. Hania poznała kawalera w swoim wieku, a my jego niemieckich rodziców. Rejs trwał cztery godziny. Pasażerowie, którzy jako pierwsi weszli na pokład, mieli możliwość zajęcia leżaków nad basenem lub wygodnych sof w środku. Nam pozostały pufy lub krzesła. Miejsc nie brakowało, podłogi na rozłożenie koca również. Przemek zasnął skulony na siedzeniu, a ja zabrałam Hanię do kącika zabaw dla dzieci (basen z piłkami, park linowy itp.) Tam poznałyśmy kolejne maluchy z różnych stron świata. Na górnym pokładzie na świeżym powietrzu panowała wakacyjna atmosfera. Grała muzyka, barmani serwowali drinki, a ludzie chłodzili się w głębokim na trzy metry basenie. Mimo tych atrakcji ucieszył nas widok wyłaniającego się portu w Bastii. Z ładowni wyjechaliśmy jako pierwsi i od razu skierowaliśmy się na północ, do klasztoru świętego Jacka w Santa Maria di Lota. Podobnie jak nasi poprzednicy, planowaliśmy skorzystać z uprzejmości sióstr zakonnych i zostawić na ich posesji samochód.
Klasztor położony był na wzgórzu, w starym oliwnym gaju, otoczony pięknym ogrodem. W powietrzu unosił się specyficzny zapach śródziemnomorskiego miasta - wyschniętej na proch, zroszonej ziemi, słodkiej woni kwiatów - bugenwilli i oleandrów.
Po wjeździe na parking podszedł do nas starszy mężczyzna, któremu bez większych trudności językowych (francuski) wyjaśniłam cel naszej wizyty. Zaprowadził mnie do siostry przełożonej, która powitała mnie w języku polskim. Siostra Magdalena zaproponowała nam nocleg ze śniadaniem (20 euro/pokój) w jednej z klasztornych sal. Ponieważ zapadał zmrok, a cena wydawała się korzystna, ulegliśmy pokusie.