O szóstej z minutami zbudziły nas dźwięki modlitw odprawianych przez Hanię. Śpiewała psalmy wprost do ucha i szarpała za włosy przysypiających. Z niechęcią podnosiliśmy się z łóżka. Śniadanie zjedliśmy w towarzystwie polskich sióstr zakonnych i innych gości hotelowych. W pulchnych ramionach siostry Urszuli Hania czuła się... jak u mamy :)
Jako para osób niewierzących, w klasztornych murach czujemy się jak złodzieje. Boimy się wypaść nieautentycznie lub, jakkolwiek to śmiesznie brzmi, zostać zdemaskowani. Chciałabym wierzyć, że życzliwość żyjących tu kobiet nie jest ograniczona religią i wobec każdego człowieka zachowują taką pogodę ducha, ciekawość świata i nieco uszczypliwe poczucie humoru. Warto jednak pamiętać, że klasztor w dużej części został zaadoptowany pod pensjonat, wobec czego nasze osobiste odczucia nie mają większego uzasadnienia.
Przepakowanie bagażu z samochodu na rowery i do przyczepki zajęło nam sporo czasu. Przemek obawiał się, że z wielu rzeczy przyjdzie nam zrezygnować, ale udało nam się zabrać wszystko. W mojej sakwie znalazły się zapasy żywności na dwa tygodnie, garnki, kuchenka turystyczna, gaz, karimata, śpiwór, namiot. Zabrałam również statyw – naszą kość niezgody od początku – bo na każdym wyjeździe żałuję, że go przy sobie nie mam. Przemkowi zostały powierzone dwadzieścia trzy słoiki z obiadem dla Hani, szesnaście słoików z owocowym deserem, sto trzydzieści pampersów, a także zapas niemowlęcych ubrań, zabawki, zaplecze rowerowe i inne. Na każdym kilometrze odczuwa również słodki ciężar ośmiu kilogramów naszej córeczki. Obydwoje mamy bardzo ciężko, czego dowodem jest odrywające się od jezdni przednie koło roweru.
Bastia wydaje się małym i przyjemnym portowym miastem. Niestety, panuje w niej olbrzymi ruch. Huk samochodów nie jest przyjemny dla uszu Hani. Często robiliśmy postoje marząc o wydostaniu się z tego miejsca. Po kilku pierwszych kilometrach spadł łańcuch w moim rowerze. Przemek błyskawicznie go poprawił, dzięki czemu mogliśmy kontynuować morderczy podjazd pod górę drogą D81, nazwany przez męża rzeźnią. To prawda, pot lał się z nas strumieniami. Jednostajny wysiłek fizyczny budził we mnie mdłości, drżenie rąk i nóg. W bezlitosnym słońcu woda smakowała jak najlepszy rarytas, choć przeklinaliśmy każdy kilogram naszych zapasów. Podjazd ciągnął się w nieskończoność przez dziesięć kilometrów i do końca wyjazdu pozostał moim numerem jeden, mimo że w najwyższym punkcie osiągał zaledwie 536 metrów. Gdy góra nareszcie ustąpiła i mogliśmy poczuć wiatr we włosach, poczuliśmy, owszem, ale świst rozrywanej dętki. Zmienialiśmy ja dwukrotnie, gdyż za pierwszym razem Przemek uznał, że zapomniał zapasowej dętki do swojego roweru i musi założyć moją, po czym ją znalazł i zmieniał od nowa. Hania z entuzjazmem przyjęła wieść o dłuższej przerwie. Biegała po kocu z miną i energią niewybieganego pieska.
Podczas jazdy mijaliśmy urocze małe miasteczka z domami z kamienia, drewnianymi okiennicami i kamiennymi schodami. Wzdłuż drogi rosły platany z korą "morro" i nieśmiało przekwitające oleandry. Z kawiarni co i rusz dobiegały nas słowa powitania. Byliśmy zaskoczeni tak ciepłym przyjęciem.
Przez miejscowość Saint Florent przejechaliśmy praktycznie bez zatrzymania, gdyż panujący tam tłok skutecznie nas odstraszył. Zapełniony po brzegi port, zaludnione restauracje, chaos na drodze. Za miastem obok supermarketu skręciliśmy w prawo i zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Nie wyglądało to dobrze. Wszystkie posesje były ogrodzone kolczastym drutem, za którym pasły się krowy lub owce. Zapytałam napotkaną parę z dzieckiem, czy mogą mam coś doradzić. Polecili rozbić się przy spokojnej ścieżce, gdzie nikomu nie będziemy rzucać się w oczy – dokładnie takiej, przy której staliśmy. Namiot stanął w gaju oliwnym, pod ponad stuletnimi drzewami, obok pastwiska krów.
----------------
Na liczniku: 37 kilometrów.
Wymiana dętki: 1.