Hania nie chciała przegapić przyjęcia urodzinowego Taty, dlatego brykała do późna i nie obudziła mnie w nocy na karmienie. Z tego powodu wstała razem z kurami, a dobiegające z zewnątrz odgłosy zwierząt rozbudziły ją na dobre. Po otwarciu namiotu Przemek stwierdził, że jego klapek znowu ucierpiał. Co zabawne, ten sam, który upatrzył sobie wcześniej lis. Tym razem kury pokazały mu, co o tym wszystkim myślą. Cały dzień z trudem powstrzymywałam śmiech na wspomnienie tego zdarzenia, co doprowadzało Przemka do wściekłości.
Dzisiaj był dobry dzień na nadrobienie kilometrów,ale podobnie jak poprzednim razem nie wykorzystaliśmy tej szansy. Poranne pranie i trzykrotne płukanie niemowlęcych ubrań opóźniło godzinę wyjazdu o dobre kilkadziesiąt minut. Mokre rzeczy rozwiesiliśmy na prowizorycznej suszarce – sznurku oplecionym kilkakrotnie wokół poręczy przyczepki. Nie zastaliśmy w domu gospodarzy, dlatego po zostawieniu w drzwiach kartki z podziękowaniami ruszyliśmy w drogę. Szybko dotarliśmy do Ajaccio, jednego z największych miast Korsyki. Ominęliśmy je wielkim łukiem kierując się w stronę lotniska. Przejeżdżając obok pasa startowego czułam zarówno strach, że koła samolotu zaszurają mi zaraz po karku, co chęć, żeby tak właśnie się stało. Droga od tego miejsca stała się głośna i ruchliwa. Dało nam to do myślenia, czy rzeczywiście chcemy wracać wschodnim wybrzeżem. Wczoraj ostrzegał nas przed tym jeden ze spotykanych na szlaku rowerzystów. Alternatywą jest górzysty interior, ale wolę na razie nie wspominać o tym moim mięśniom.
Kolejne kilometry mijały nam szybko i przyjemnie. W supermarkecie w Porticcio zrobiliśmy drobne zakupy, w których uwzględniliśmy Hanię jako pełnoprawnego konsumenta. Mleko na śniadanie przestało jej wystarczać - domaga się bagietki. Bardzo lubi wszystkiego próbować. Kilkanaście kilometrów dalej dogoniła nas maksyma, że każdy zjazd zakończy się podjazdem. Przed nami wyłoniła się góra, jakiej jeszcze nie pokonywaliśmy. Przemek pod razu stwierdził, ze chyba podziękuje. W skupieniu pokonaliśmy najdłuższe dwa kilometry tego wyjazdu. Pot lał się z nas wiadrami. Ręce i nogi trzęsły się z wysiłku, a po plecach biegały nieprzyjemne dreszcze. Nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Przez kolejnych trzydzieści kilometrów droga wiła się raz w górę, raz w dół, zahaczając co jakiś czas o małe miasteczka. Z restauracji unosił się dym palonego drewna. Ryby smażone w piecu to specjalność Korsyki.
Straciliśmy rachubę czasu. Rozkład dnia z jakiś powodów uległ zaburzeniu, przez co Hania jadła obiad w porze podwieczorku, a my obeszliśmy się smakiem. Wieczór zapadał nieubłaganie. Uparcie próbowaliśmy dotrzeć do polecanego przez rowerzystów miejsca, ale dostęp do niego był utrudniony. Z przyczepki zaczęły dobiegać smutne odgłosy „emmm”. Hania od kilku dni szlifuje tę spółgłoskę – może niedługo wypowie słowo „mama”. Póki co, wypowiada ją w chwilach paniki, tęsknoty lub gdy potrzebuje mojej bliskości. Szczęśliwym trafem znaleźliśmy wąską ścieżkę przez wydmy, dzięki której mogliśmy przedostać się na plażę. Przemek zajął się rozbiciem namiotu, a ja fotografowaniem reakcji Hani na pierwsze zanurzenie rąk w piasku. Jej ekscytacja z trudem znajdowała drogi ujścia. Piszczała, biegała, gniotła, jadła... W jej oczach rozbłysło zdziwienie, które przywołało mi na myśl pewna scenę z filmu Amelia, gdy główna bohaterka wymienia na jednym wdechu odczucia, które lubi. Wśród nich jest zanurzenie dłoni w ziarna zbóż. Ten sam wyraz twarzy pojawił się dziś u Hani, biegającej na czworaka po plaży i przesypującej piasek pomiędzy swoimi palcami. Nic dziwnego, że długo nie mogła zasnąć.
----------------
Na liczniku: 67 kilometrów.