O 5:40 byłam już wyspana i gotowa na przygody. Siadłam na tarasie i czekałam na pierwszy dźwięk z meczetu, ale przegonił mnie deszcz (pada codziennie rano). Nie jest za gorąco, jak w Polsce.
Po deszczu Medyna mieniła się kolorami. Koty myły się przed śniadaniem, lokalni kupcy wystawiali towary. W jednej z chatek przez uchylone drzwi podejrzeliśmy wyrób berberskiego chleba. Mężczyzna w podeszłym wieku nakładał placki na łopatę i wkładał do pieca. Kupiliśmy dwa, mimo, ze kobieta z cała pewnością przesadziła z cena (3dh, 1zł). Nie targowaliśmy się jednak, bo widzieliśmy ich ciężką pracę, a poza tym nie mogliśmy się go już doczekać.
Na śniadanie zjedliśmy omlety w lokalnej restauracji, do której już wczoraj zapraszał nas właściciel. Do tego obowiązkowo Berber Whisky, czyli herbata zielona z miętą, zazwyczaj bardzo słodka.
Z ciężkim sercem opuszczałam to miasto, bo tu czułam się na swoim miejscu. Ludzie witali nas na każdym kroku, zagadywali. Ostatnie wspomnienie związane jest z kobietą od chleba, którą spotkaliśmy jeszcze później w Medynie i która pożegnała nas szerokim uśmiechem.