Do Marrakeszu zdecydowaliśmy się jechać nocą. Udaliśmy się na dobrze nam znany dworzec autobusowy, do którego czuje juz sentyment. Tym razem kupiliśmy bilety na autobus lokalny, za 110dh (40zl). Jechali w nim sami Marokańczycy. W nocy oczywiście wybuchła kłótnia pomiędzy jednym mężczyzna a reszta autobusu :) Kobiety próbowały łagodzić sytuacje, ale w języku arabskim brzmiało to jeszcze bardziej złowrogo. Tym bardziej ze jechaliśmy nad przepaścia, a kierowca nic z tym nie robił. Po 9 godzinach jazdy w pionie (moje siedzenie było zepsute i się nie rozkładało) dotarliśmy do Marrakeszu.
Zgodnie z radami przewodnika udaliśmy się na południe od głównego placu Medyny, gdzie było zagłębie tanich hoteli. Znaleźliśmy miejsca na tarasie za 30dh (10zl). Nocleg na dachu niewątpliwie ma swój urok. Jest wiele obcokrajowców, fajny klimat. Pytanie tylko, ile trzeba mieć pecha, żeby w taka noc, w północnej Afryce, przyszła burza z piorunami? Wystarczy mieć tyle, ile ja mam :)
Sam hotel (hotel Essaouira) jest bardzo ładny. Jak większość tutaj ma w środku dziedziniec pełen roślin i fontannę.
Deszcz nie przeszkadza Marokańczykom grać i śpiewać. Takiego klimatu jak tu, w Marrakeszu, nie spotka się nigdzie indziej. Miasto tętni, a nawet huczy życiem! Bardzo przypasował mi tutejszy klimat. Dla niektórych może być męczący, ze względu na gwar, hałas, wszechobecny ruch uliczny, plątaninę zapachów. Przygodę z miastem zaczęłam od wypicia świeżo wyciskanego soku z pomarańczy (trzeba patrzeć sprzedawcom na ręce, bo dolewają wody). Szklanka kosztuje 3dh, 1zl.