Wschod slonca w Himalajach. W namiocie -8°C, na zegarze 4:50, na liczniku 30km na pieszo. Trudno sie wklada przemarzniete stopy do zamarznietych butow. W nocy bylo szalenie zimno.
Sen w Himalajach, w namiocie rozstawionym na wysokosci 4000m - bezcenny :)
Pobieglysmy do kamiennej chaty, w ktorej spala nasza ekipa. Ugotowali na ogniu mleka, wiec moglysmy zrobic sobie ciepla kawe.
Na zewnatrz wiatr mrozil palce u rak mimo rekawiczek. Stopniowo slonce wylanialo sie zza gor, a krajobraz stawal sie bardzej przyjazny. W oddali widnialy osniezone szczyty szescio, siedmio i osmiotysiecznikow.
Asia zdecydowala sie wracac do namiotu, na co ja nie mialam ochoty. Zaczelam isc w gore, gdzie spotkalam naszego przewodnika. Spiewal nepalskie piesni. Wskazalam palcem szczyt, na ktory ide, na co on powiedzial, ze zaraz do mnie dolaczy. Chcial najpierw sprawdzic szlak na Goecha La.
Z kazdym pokonanym metrem serce probowalo ewakuowac sie z mojego ciala. Dwukrotnie myslalam, aby zawrocic, ale dobiegly mnie dzwieki nepalskiej piesni. Krishna biegal po gorach w trampkach, beztrosko jak dzieciak. Szczyt, ktory tego ranka osiagnelam, mial 4600m.
Podczas zejscia Krishna wciagal mnie za reke na glaz, ktory przewyzszal mnie o polowe. Chwile siedzielismy na skalach podziwiajac granice indyjsko - nepalska, po czym praktycznie zbieglismy na dol placzac sie w karlowatych rododendronach.
Ta czterogodzinna wloczega przed sniadaniem spowodowala fale protestow w moich miesniach. Zasnelam prawie natychmiast na karimacie przed namiotem. Obudzil mnie dzwiek metalowych kubkow uderzajacych o czajnik. Nasz kucharz uznal, ze zmarzlam i przyniosl mi herbaty.
Oboz zwinelismy stosunkowo szybko. Mimo, ze padl dzisiaj wyrok, ktorego sie obawialysmy, nie mialam urazy do naszej ekipy. Kazdy z nich jest skromny, plochliwie patrza nam w oczy, jedza zawsze, gdy my juz skonczymy. Tym wieksze bylo nasze zdziwienie, gdy ci sami mezczyzni w zabloconych kurtkach i kaloszach, obrzadzajacy jaki, dzwigajacy ciezary, podali nam wczoraj sztucce na wlasnorecznie wycietej rozowej serwetce w ksztalcie platka sniegu :) W ramach rewanzu schowalysmy im do czajnika piersiowke z polska wodka.
Dzis byla piekna pogoda. W polowie trasy wylegiwalam sie na sloncu i gdybym robila to chwile krocej, w dalszej czesci treku spadlby na mnie konar sprochnialego drzewa. Upadl prosto pod moje nogi. Od tej pory zaczelam zerkac rowniez w gore. Las, ktorym wiedzie szlak, jest naprawde stary. W przewodnikach nazywaja go dzungla.
Do wioski Tsokha dotarlam godzine wczesniej, niz Asia z przewodnikiem. Wynioslam krzeslo na skarpe i podziwialam gorskie widoki. Subas, nas kucharz, przyniosl mi slodkiego soku. Zmusilam sie do wypicia jednego kubka, ale gdy podszedl i skromnym ruchem zaczal nalewac kolejny, nie potrafilam mu odmowic. Jego troska tak mnie rozczula, ze mogl wlac we mnie wtedy caly czajnik i nie powiedzialabym slowa :)
Wszyscy byli dzis w swietnych humorach. Nasza ekipa podspiewywala cos pod nosem, a my z Aska przescigalysmy sie w wymyslaniu absurdow. Ktos zaczal walic mlotkiem w sciany. Asia wychylila sie ze spiwora i z oburzeniem zapytala, czy akurat dzisiaj musieli zaczac modernizacje tej budy? Natychmiast wpadla mi do glowy mysl, ze gdy wyjdziemy naszym oczom ukaza sie piekne marmury na podlogach :)
Mialam juz dzisiaj nie pisac, ale uczta, ktora nam przyrzadzil kucharz, byla niesamowita. Ciagle wnosil garnki z jedzeniem, nie nadazalysmy podnosic pokrywek. To pewnie przez ten drobny prezent, ktory znalazl w czajniku. Czuje, ze bardzo nas polubil. Idac dalej tropem moich absurdalnych pomyslow, wymyslilam ze zaraz wjedzie na wozku dwupietrowy tort weselny. Prawie spadlysmy z krzesla ze smiechu :)