Radosne okrzyki zaczely sie wczesnie rano. Maratonczycy wystartowali o godzinie siodmej, aby uniknac biegu w najgorszym sloncu. Gdy wracali, szalony krzyk wydobywal sie z glosnikow ustawionych na glownym placu w San Pedro. Tego poranka nikomu nie udalo sie dluzej pospac.
Podjelismy kolejna probe wydobycia pieniedzy z bankomatow. W pierwszym odstraszyla nas kolejka obcokrajowcow, ktorzy tak jak my utkneli na pustyni bez grosza. Jeszcze nie panikujemy, bo mamy sporo dolarow, ale kurs w miescie nie zacheca do wymiany. W drugim bankomacie po kilku probach nareszczie nam sie udalo. W przeciwienstwie do Boliwii, na chilijskiej pustyni uznawana jest tylko karta mastercard.
Zadowoleni z "wygranej" wstapilismy do kilku biur podrozy zapytac o wycieczki na popoludnie. W kazdym z nich organizowany byl wyjazd do oddalonej o ok. 30 km Laguny Cejar. Zdecydowalismy sie na biuro Turismo Caur (11000 pesos = 75zl).
Gdy czekalismy na busa, maratonczycy spacerowali dumnie po ulicach miasta z pucharami w reku. Pucharow bylo tak duzo, ze zaczelismy zartowac, ze dla kazdego rocznika stworzono oddzielna kategorie, wobec czego wreczanie nagrod potrwa caly dzien.
Nasza wycieczka zaczela sie od spaceru po pustyni solnej. Przewodnik trzykrotnie probowal wytlumaczyc nam, skad w ogole bierze sie ta sol, ale wyrecytowantego przez niego wiersza nie zrozumieli nawet rodowici Anglicy. Wiemy tylko, ze istotna role odegraly bakterie.
Pozniej pojechalismy do slodkowodnej sadzawki, do ktorej chlopaki (z Przemkiem wlacznie) skakali z rozbiegu na glowke. Na koniec zabrano nas do laguny Cejar, w ktorej stezenie soli jest tak wysokie, ze podobno uniemozliwia plywanie. Nie uwierzylismy w to i pewni siebie weszlismy do wody. Po chwili ogarnal nas atak smiechu, bo plynac zabka nasze nogi wykonywaly ruchy nad powierznia wody. Mielismy frajde, bawilismy sie jak dzieci.
Na rozgrzewke nasz opiekun poczestowal nas pisco - narodowym alkoholem Chile. To, ktore pilismy, zrobione bylo z limonek. W regionach, gdzie sie je produkuje, mozna dostac wersje wzmocniona, na bazie bimbru. W sklepach widzielismy tylko jego lagodne odmiany, ale nie przestajemy szukac ;)
Po powrocie do namiotu postanowilismy rozpalic grilla. Mielismy kupionych kilka warzyw, a pod drzewem znalezlismy wegiel. Przytaszczylismy jeden z grillow, ktorych na terenie kempingu jest sporo i zaczelismy uczte: ryz z cukinia, papryka, cebula i kabanosem. Do tego grzanki z serem i pomidorem (jedyne, co nam tak naprawde smakowalo ;))
Moze sie wydawac, ze z powodu braku pieniedzy cos tracimy, ale w rzeczywistosci kuchnia chilijska jest bardzo uboga. Popularne jest tu jedzenie smieciowe, z frytkami z majonezem na czele. Niestety, widac juz tego skutki.