Znowu wstajemy razem z kogutami. Zwijamy oboz i biegniemy na dworzec autobusowy. Ruszamy punktualnie o osmej. Kierujemy sie siedemset kilometrow na polnoc, do Los Antigos, aby ponownie przekroczyc granice chilijska (Caltur, 560 pesos arg. = 230 zl).
Argentyna budzi mieszane uczucia. Setki hektarow ugorow, na ktorych nie toczy sie zadne zycie. Daleko w oddalu Andy i jeziora. I ciekawe, co jeszcze?
Autobus zatrzymal sie. Zaciekawieni wyjrzelismy przez okno. Osada! Wbieglismy do chaty, w ktorej trzeszczala drewniana podloga, a w kacie kurzyly sie stare, tapicerowane fotele. Z zaplecza wyszedl starszy mezczyzna w koszuli i serdaku. Pokazal palcem na dwie blachy - w jednym byla pizza, w drugiej ciasto z brzoskwiniami. Przed domem rownie ciekawie. Zardzewiale zuzyte samochody z powybijanymi szybami. W oddali pod krzewem dwa biale krzyze - czyje to groby? Slyszalam komentarze, ze to osada zombie, ale dla mnie ten widok byl tak prosty i poczciwy, ze mialam ochote rozbic tu namiot i od razu pobiec do kuchni piec ciasta. Miejsce nazywalo sie La Siberia. Polozenie geograficzne nieznane.
Kolejne kilometry urozmaicila nagla awaria autobusu. Stanelismy posrod niczego. Kierowca i jego zminnik wdrapali sie pod autobus i wyciagneli zerwany pas klinowy. Podjechal autobus konkurencyjnej firmy i teraz juz cztery osoby lezaly na ziemi. Po dlugich ogledzinach uslyszelismy, ze naprawa moze potrwac cala noc. Przenieslismy swoje rzeczy do drugiego autobusu i zajelismy miejsca na ziemi. W takich warunkach, ale mimo wszystko zadowoleni, ze jedziemy, dotarlismy do Los Antigos.
Bylo juz zbyt pozno, aby przekroczyc granice, wiec ustalilismy, gdzie jest kemping i ruszylismy w jego kierunku. Czesc pasazerow najwidoczniej uznala, ze wiemy cos wiecej i poszla za nami. Spotkalismy sie pozniej w kuchni i wymienialismy zgryzliwe zarty na temat warunkow, w jakich podrozujemy. Nie mieli z nami szans - moze i nocuja w pokojach, ale to oni jedli na kolacje suchy ryz, podczas gdy my mielismy krem z kurek konrra ;)