Zbudziły nas krople deszczu stukające o dachówki sąsiednich domów. Było duszno i parno. Nasz rejs na Mnembę stanął pod znakiem zapytania. Przemek ubrał się i pobiegł do biura turystycznego zaczerpnąć informacji na temat godziny wyjazdu. Kazano nam czekać na decyzję pozostałych uczestników wyprawy (byli w większości, więc nasze zdanie nie było brane pod uwagę). Ostatecznie postanowiono, że w dniu dzisiejszym łodzie nie wypłyną w morze.
Pogoda diametralnie zmieniła się po południu, gdy na niebie zagościło słońce, a turkusowe morze zaiskrzyło srebrnymi odblaskami. Wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer wzdłuż linii brzegowej. Wiatr szarpał płóciennymi żaglami dryfujących na płyciźnie łodzi. Rybacy zwijali sieci po nocnych połowach. Ptaki wydziobywały resztki ryb i glony.
W jednym z nadmorskich barów zamówiliśmy za niewielkie pieniądze obiad. Knajpka była urządzona w klimatach „rasta”: drewniane łodzie pomalowane na żółto, czerwono i zielono, wszechobecna muzyka jamajska, zielone palmy i rozwieszone pomiędzy nimi hamaki. Nigdy nie zapomnę widoku Przemka na tym tle, niosącego w ręku dwie butelki schłodzonego piwa Tusker. Ten obraz wywołuje we mnie uczucie niczym niezmąconego relaksu.
Idąc plażą natknęliśmy się na wypożyczalnię rowerów. Cena, jak można było przypuszczać, wygórowana (5000TZS/dzień), poszliśmy więc dalej w głąb lądu, w samo serce muzułmańskiej wioski. Ludzie przyglądali nam się z zaciekawieniem. Zanzibar słynie z konserwatywnego islamu, który nakazuje zamykać kobiety w duszne puszki skromnych strojów, po czym uziemia je w kuchni lub na plantacjach wodorostów. Nie jest mi łatwo w takich miejscach. Tym bardziej doceniłam możliwość spędzenia czasu tylko we dwoje, podczas kolacji, którą zrobiliśmy sobie na plaży. W termosie rozrobiliśmy ostatnie opakowania kawy z mlekiem. Było bardzo przyjemnie.