Nie sposób nie wspomnieć o naszej przygodzie z Mama Africa, która polecił nam Jeano. Szukaliśmy tańszych noclegów i tak trafiliśmy pod jej dach (to oczywiście niemal przenośnia, bo w pokoju obok nie było dachu a tylko cerata zamiast sufitu :)) Ale podobało nam się, dom prawdziwych Marokańczyków. Ojciec, pulchna mama, dorastająca córka, młody syn... Ściany w grzybie, na nich zdjęcia córki ze ślubu, którymi Mama Africa zachwycała się cały wieczór. Poprosiłam o więcej zdjęć ze ślubu, wiec przyniosła cały album i opowiadała jak to tu wygląda. Ślub trwa trzy dni, co oznacza 6 sukien panny młodej, koronę, jedzenie, balety i bankructwo ojca (ojciec panny młodej płaci za wszystko). Na dokumentach ze ślubu podpisują się: ojciec panny młodej, ojciec pana młodego i pan młody (kobieta oczywiście nie!). Dodatkowo tradycja w Fez nakazuje ubrać pannę młodą w strój przypominający Faraona :)
Nocleg mieliśmy w salonie, gdzie stal telewizor, wiec cała rodzina zwaliła nam się do pokoju i oglądała Leona Zawodowca (właśnie tego dnia dotarł on do Maroko :)) Skończył się jeden film, zaczął drugi - rodzina twardo siedziała z nami. W miedzy czasie wybuchła kłótnia miedzy młodsza zbuntowana córka a reszta rodziny. Usłyszałam dwa uderzenia w twarz i zarówno ojciec jak i córka zaczęli płakać. Swoja droga widziałam juz sporo kobiet z podbitymi oczami... Taka kultura..
Warto zaznaczyć, ze w pokoju spała z nami przyzwoitka w postaci młodego syna naszej najemczyni.
Moja poranna toaleta w domu Marokańczyków polegała na umyciu włosów w wodzie z sedesu (ten sam dopływ wody był do umywalki i sedesu :)) Nie chcę nawet wiedzieć, w czym wypłukałam zęby :)
Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na podbój Medyny w Fez. Miałam mieszane uczucia, bo ludzie są tu natarczywi i czasem agresywni. Kupiliśmy kilka kilo naleśników u ulicznego sprzedawcy i prawdziwą pomarańczę. Dałam się tez naciągnąć na pamiątkę, choć wcale jej nie chciałam :) To naprawdę jest trudne! Sprzedawca wmówił mi, ze jego handel padnie, bo jestem pierwszym klientem i przyniosę mu szczęście lub pecha - wszystko ode mnie zależało. Nie wiem, jak mogłam na to pójść :)
Medyna w Fez jest ogromna i w niczym nie przypomina tych, które widzieliśmy. Bardziej jest nastawiona na handel, gwar. Jest ciaśniejsza, z pięknymi minaretami i rzeźbionymi bramami. Nie jest kolorowa, a jedynie obdrapana i trochę zapuszczona. Ale ma to swój klimat. Błądziliśmy po niej 12 godzin.
Swoje kroki skierowaliśmy do osławionej na cały świat garbarni. Zrobiła na mnie wielkie wrażenie - skory są zamaczane w kotłach z farbą, ugniatane stopami, suszone na dachach i wywożone osłami. Ciężko mi było uwierzyć, że jestem w tym miejscu, które do niedawna znałam tylko ze zdjęć.
Wracając do Mama Africa, to po powrocie zażądała od nas pieniędzy za przechowanie bagażu i to tyle, ze miałam ochotę nazwać ja jak uliczne bazary tutaj (te bazary to suki :)) Kłóciłam się z nią po francusku (ona niewiele mówi, raczej po arabsku), czasem moim pośrednikiem był chłopak z Senegalu, który również był zażenowany tą sytuacją. Dostała jakieś grosze, ale zepsuła nam humory i sprawiła, że nie będziemy jej dobrze wspominać.