Obudziło mnie słonce wpadające przez okno naszej glinianki. Noc była ciepła. Wyszłam na zewnątrz na krotki spacer. Wszystko mieniło się pastelowymi barwami. Dookoła były gliniane chaty i nic więcej.
Po śniadaniu przystąpiłam do negocjacji wyprawy na pustynie i cen noclegów. Trwało to z godzinę, bo Mustafa mieszał trzy języki na raz, a do tego nie potrafił liczyć. 400x13 wyszło mu grubo ponad 10 000 :) Ostatecznie zgodziliśmy się zapłacić po 300dh za trzygodzinna wyprawę na wielbłądach.
Kilka slow o Berberach. Wywodzą się z Senegalu i Mali. Ich historia na tych terenach związana jest z niewolnictwem. Oryginalni Berberowie są czarnoskórzy, a teraz mieszają się z Marokańczykami, którzy maja inny odcień i kształt twarzy. Są cztery odłamy tej kultury - z pustyni, z gór Atlas, z gór Rif i Tangeru. Wszystkie odłamy mówią po berbersku, ale te języki nie maja ze sobą nic wspólnego. Berberowie nieźle posługują się wieloma językami, ponieważ uczą się ich od turystów. Kogo nie zapytałam o polski, umiał tylko powiedzieć "dobry, dobry" :)
Mustafa zabrał nas na postój wielbłądów. Moj szedł jako pierwszy w karawanie i miał na imię Bob Marley. Miałam okazję porozmawiać z przewodnikiem, który uczył mnie rożnych slow po berbersku, opowiadał o zwyczajach (tutaj można pić alkohol! oczywiście zabawa nie dotyczy kobiet, którym nie można ani pic ani palić). Muha (tak się nazywał) zaproponował mi nawet prace. Miałabym zając się turystami :)
Pustynia wyglądała imponująco. Wydmy były pomarańczowe i zmieniały kolor w zależności od słońca. Czasem nic oprócz nich nie było widać. Niekiedy zdążały się oazy pełne palm i kwiatów. W jednej z takich oaz rozbita była wioska, do której zmierzaliśmy.
Trzeba przyznać, ze wielbłąd jest średniowygodnym środkiem transportu, a obtarcia po nim goja się kilka dni ;)
Dotarliśmy do oazy, gdzie czekała juz na nas altanka i Berber Whisky. Wdrapaliśmy się na najwyższą wydmę, która przerosła moje siły. Ostatnio niewiele jadłam, bo nie trafiałam najlepiej z obiadami, wiec wdrapując się na szczyt poczułam się słabo. Ale nie zmienia to faktu, ze wdrapałam się tam jako jedyna z dziewczyn :)
Wieczorem zasiedliśmy do kolacji, na która zażyczyliśmy sobie miejscowy specjał - kalilla. To warzywa z różnym rodzajem mięsa i jajkiem. Było bardzo dobre.
Na koniec największa niespodzianka. Mustafa zabrał nas na prawdziwy berberski koncert. Muzycy grali pieśni przeznaczone dla ludzi chorych na duszy do osiągania transu, a także o niewolnictwie i miłości. W końcu jeden z nich złapał nas za ręce i porwał do tańca. Bębny łatwo wprowadzały w trans, wiec tańczyliśmy do ostatnich sil.
Nie udało nam się dotrzeć na wesele, ponieważ nie można przeszkadzać rodzinie w posiłku, a niestety jedli cały czas. Dowiedziałam się, że państwo młodzi maja po 28 lat, a na weselu bawi się 300 gości. Przez trzy dni bezustannie się śpiewa i bawi. Mężczyźni idą spać na 2 godziny, a kobiety w tym czasie do garów, gotować posiłki na następny dzien.
Siedliśmy przed glinianka z Berberami, którzy opowiadali nam swoje kawały, ale zupełnie były dla nas nie zrozumiale. Nie przeszkadzało nam to śmiać się razem z nimi :)
Kawał Mustafy - przychodzi jeden Berber do jeziora. Patrzy w wodę, dotyka wody. Przychodzi drugi Berber do jeziora - patrzy w wodę, nie dotyka wody. Przychodzi trzeci Berber do jeziora - nie patrzy w wodę, nie dotyka wody. Koniec :)