Do miasta dotarliśmy kolo 12. Nie sprawdziły się opowieści o horrorze drogi. Nikt nie rozdawał torebek przy wejściu, a autobus nie miał specyficznych zapachów.
Chefchaouene to miasteczko położone wśród gór Rif, stanowiących największe zagłębie narkotykowe w kraju, choć jak dowiedzieliśmy się później haszysz tutaj jest zbyt mokry i marokańscy specjaliści odradzają go :)
Oczywiście niemal natychmiast pojawił się przy nas dealer, gotowy zaprowadzić nas do najtańszego hotelu i wprowadzić w swój biznes. Nie zatrzymaliśmy się tam jednak, tylko u miłego Pana, z którym uścielam sobie pogawędkę o Polsce, pracy i małżeństwach (zaskoczył mnie mówiąc, ze średnia wieku, w której Marokanki wychodzą za mąż, to 29 lat i ze coraz więcej jest konkubinatów).
Jak tylko przekracza się granice Maroko od razu ma się w sobie uczucie, ze te ceny tutaj to rozbój w biały dzień, nawet jak tak nie jest. My poszaleliśmy z hotelem! stargowałam go do 50dh, czyli 16 zł, a to naprawdę juz dużo.
Miasto mnie urzekło! Medyna słynie ze swoich kolorów: białego, który ma przynosić chłód w domu i błękitu, który ma odstraszać insekty. Wszystko to tworzy miejsce jak z bajki, w którym gubiłam się na kilka godzin i zaskakiwałam wciąż na nowo. Tutaj zjadłam swój pierwszy marokański tajine (tutejsza potrawa, składająca się z ziemniaków, mięsa, warzyw i gotowana w specjalnych garach z kominem). Był rewelacyjny. Tutaj objadałam się oliwkami za grosze (dosłownie) i nareszcie wyspałam w łóżku.
W mieście wszyscy byli życzliwi. Nikt nas nie zaczepiał. Tylko dwa razy dzieci chciały pieniędzy - raz pokazały nam, jak puszczają wiatraki, a to oczywiście jest płatne :) a raz dziewczynka powiedziała prosto z mostu o co jej chodzi. Świetnie sprawdziły się magnesy na lodówkę, które wzięłam z Polski. Gdyby jeszcze te dzieciaki nie targowały się, ze chcą dwa :)