Wczesnym rankiem przyjechal autobus, aby zabrac nas do Skogar. Bylam zmeczona, wiec jak tylko opadly mi emocje zwiazane z jazda srodkiem rwacej rzeki, usnelam.
Skogar okazalo sie koncem swiata, gdzie mieszka 20 mieszkancow i jest tylko pare domow. Szybko przetasowalysmy plany i postanowilysmy jechac do Vik. Udalo nam sie nie doplacac do biletu, ktore sa tu koszmarnie drogie (wczesnijszy odcinek kosztowal 3400 ISK, czyli ok. 85zl).
Poszlysmy zagrzac sie do miejscowego fast-foodu. Usiadlysmy przy stole, gdzie ktos zostawil frytki. Pytam Dorote, czy jemy? Ona na to, ze nie ma z tym problemu, wiec wyczyscilysmy talerz do zera :) Pozniej same cos zamowilysmy, a na koniec zgarnelysmy z innego stolu jeszcze caly talerz. To bylo swietne doswiadczenie, smialysmy sie pozniej z tego kilka razy.
[Nie Mamo! Nie potrzeba mi dosylac pieniedzy! ;)]
Rozbilysmy namiot na przeciwko i zlapalysmy stopa do Dyrholaey, gdzie plaze sa czarne. Mialysmy szczescie, bo chlopak podrzucil nas na miejsce, mimo ze musial zboczyc ze swojej trasy.
Pierwsze, co ujrzalysmy, to wylegujace sie na klifie maskonury. Te ptaki sa cudowne. Maja czerwone dzioby i nieco smutne oczy, co tworzy komiczny widok. Przypominaja pingwiny, slabo lataja i rozgladaja sie impulsywnie na boki. Swietnie bylo je podgladac z tak bliska.
Ocean trzaskal falami o czarna ziemie. Klify stanowila zastygla lawa, ktorej koltuny wytworzyly sie pod wplywem kontaktu z woda. Osobliwy widok, moglysmy tam siedziec godzinami.
Gdy zlapalyśmy samochod w droge powrotna do Vik, nie moglam sie nadziwic widzac w srodku Oliviera i Guillauma! Ten nieslychany zbieg okolicznosci (zaczelam lapac 3min temu) wprawil nas w radosny nastroj. Zrobilismy wspolna kolacje przed naszymi namiotami, na ktora skladaly sie polskie placki ziemniaczane (wyszla z tego niestety papka) i zupy z torebki. W takim towarzystwie wszystko smakowało rewelacyjnie.