Pogoda calkowicie sie popsula. Z trudem wygrzebujemy sie ze spiworow.Wieje tak silny wiatr, ze noc spedzam na dobrowolnej warcie, wpatrzona w sufit namiotu.
Dzisiaj w planach mialysmy archipelag Vestmannaeyjar. Na jedna z wysp mozna doplynac z miejscowosci Bakki, dokad udalysmy sie stopem. Najpierw podrzucila nas para z Czech, pozniej Hiszpanie z Olivierem i Guillaume na pokladzie (znowu! Islandia zaczyna byc naprawde malym krajem!), a na koniec Isladczyk z synem. Zdazylysmy na prom, bilet kosztowal 1000 ISK.
Historia archipelagu jest burzliwa. Wyspy powstaly w wyniku erupcji wulkanu na dnie oceanicznym. Najmlodsza z nich, Surtsey, powstala w 1963 roku! Przez pierwsze cztery lata na jej powierzchni panowala temperatura 1000'C, wiec nie bylo na niej zadnego zywego organizmu. Stosunkowo pozniej zaczely sie pojawiac meszki i muchy, pozniej ryby, foki i ptaki. Wyspa jest swojego rodzaju laboratorium pod golym niebem - naukowcy staraja sie na jej podstawie odtworzyc moment powstania Islandii 20mln lat temu.
Jedyna zamieszkana wyspa jest Heimaey. Mimo, ze zyje tu zaledwie 2% ludnosci kraju, to miejscowi rybacy dostarczaja az 12% calej islandskiej produkcji ryb.
Z historii wyspy warto wspomniec, ze 1973r. na jej powierzchni otworzyla sie 1,5 kilometrowa szczelina, z ktorej przez 5 miesiecy wyplynelo 33mln ton lawy. Miejscowa ludnosc uratowala sie tylko dlatego, ze flota rybacka nie wyplynela wtedy w morze. Zastygla lawa goruje nad miastem i przypomina o ciaglym niebezpieczenstwie.
Zaluje, ze niewiele moglysmy zobaczyc z powodu gestej mgly i zacinajacego deszczu. Nie widzialysmy takze maskonurow, ktorych wyspa jest siedliskiem. No przynajmniej nie zywych, bo maskonura zjadlysmy na obiad :) Nie moglysmy sobie odpuscic tej narodowej potrawy, mimo zabojczej ceny (4000 ISK = 100 zl) i wszelkiej sympatii do tych ptakow. Ich mieso nie jest biale, tak jak czytalam. Jest czerwone i przyrzadzane na krwisto. W normalnych warunkach bym tego nie zjadla, ale biorac pod uwage ze za kilka dni mam sprobowac odkopanego po trzech miesiacach z pod ziemi rekina, po ktorym przewazajaca wiekszosc ludzi wymiotuje, maskonura wzielam jako najwiekszy przysmak. Smakuje jak watrobka zmieszana z ryba.
Droga powrotna do Vik przebiegala pod haslem deszczu i zimna. Z promu zabrala nas urocza rodzinka z Ghany, a pozniej miejscowy pastor. Na Islandii przewaza kosciol luteranski, ktory w zasadzie nie rozni sie niczym od naszego poza faktem, ze pasor moze miec zone i dzieci. Nasz mial siedmioro doroslych dzieci, wszystkie wyprowadzily sie juz z domu. Podobalo mi sie, gdy powiedzial, ze bez zony bylby bardzo smutnym czlowiekiem... Kosciol katolicki na kazdym kroku mnozy smutek.
Gdy wysiadalysmy pastor dotknal dlonia mojej reki, by sprawdzic, czy jest ciepla. Zaskoczyl mnie ten gest, bo malo ludzi jest na tyle otwartych, by zrobic to odruchowo. Przede mna siedzial klasycznie dobry czlowiek.
Na koniec powiedzial, ze jak zmokniemy i nic nie zlapiemy, mozemy nocowac w jego gospodarstwie. Smialysmy sie pozniej wyobrazajac sobie, jak pastorowa wita nas w progu ciastem z jagodami :) Niestety zlapalysmy samochod do Skogar (wspomniany juz koniec swiata) a pozniej do Vik. Ten drugi prowadzila Niemka, ktora ciagle sie smiala i duzo opowiadala o sobie. Stracila w Niemczech prace. Kolezanka poprosila ja, aby pomogla jej w przeprowadzce do Vik. Gdy tu dotarla, poczula, ze to jej miejsce na ziemi. Zaprzyjaznila sie juz z Islandczykami, do ktorych trudno dotrzec, bo zamykaja sie w swoich rodzinnych kregach. Przyznala, ze czasem placze i czuje sie samotna, ale nie moglaby mieszkac nigdzie indziej.