Kolejne dziesiec kilometrow szlakiem buddyjskich monastyrow. Budzilysmy zainteresowanie w kazdej wiosce, poniewaz nie przechodzi przez nie wielu turystow. Szczegolnie smieszna byla sytuacja, gdy Asia bezskutecznie probowala zlapac kurczaki. Przygladala sie temu grupa kobiet, relacjonowaly kazdy jej ruch. Nagle jedna wyszla z szeregu i szybkim ruchem zlapala kurczaka. Asia na to "WoW!", a cala grupa za nia "WoW!". Kobiety tak nas polubily, ze szly za nami jeszcze dwa kilometry. Rozdalam im wszystkie slodycze.
Jak wychodzilismy na trekking pierwszego dnia, wlasciciel hotelu dobrze powiedzial, ze na te kilka dni towarzyszacy nam ludzie stana sie nasza rodzina. Nie bylo latwo zegnac sie z nimi. Asia chciala nawet biec za odjezdzajacym samochodem, gdyz dzien wczesniej spontanicznie oswiadczyla sie Subasowi :) Mimo, ze zupelnie nie rozumial angielskiego, potrafilismy z nim rozmawiac. Zarazal nas swoim smiechem.
Wieczorem Krisha zabral nas do monastyru na szczycie wzgorza. Akurat tego dnia odbywalo sie wazne buddyjskie swieto. Pielgrzymi z roznych stron swiata zjechali w to miejsce, aby... no wlasnie! Nie zabrzmi to zbyt powaznie ...aby wlozyc kolana w kamien, ktory ma rzekomo swiete wyzlobienie na nie. Jak komus jest malo, to obok lezy drugi swiety glaz, na ktory trzeba sie polozyc plecami i porozciagac w bolach. Buddysci powinni odwiedzic tutejszy monastyr przynajmniej raz w roku.
Na terenie kompleksu jest kilka domow modlitwy, ale i jedna okopcona zolta chatka, w ktorej wierni pala swiece. Panowala tam wzniosla atmosfera, ze prawie mozna bylo uslyszec unoszace sie intencje i prosby ludzi. Chetnie zapalilam lampke od siebie.
Zapadal zmrok. Krishna odprowadzil nas do domu, po czym wrocil do monastyru i spedzil noc razem z innymi pielgrzymami, ktorzy rozlozyli maty na ziemi i zasneli pod golym niebem.