Z pewna niesmialoscia schodzilam rano po schodach. Przywitala mnie rozesmiana buzia jednego z chlopakow. Przedstawil mnie przewodnikom, zapakowal w furgon i juz po chwili bylismy w drodze do Machame Gate.
Formalnosci na bramie nieco sie przedluzaly. Porterzy wazyli bagaze, zawijali w worki, pakowali jedzenie. My walczylismy z dokonaniem oplaty za wstep do parku, gdyz obie karty Przemka zostaly odrzucone przez terminal. Przed wyjazdem warto zadbac o ustawienie prawidlowych limitow na koncie bankowym.
Tego dnia na Kilimanjaro ruszala duza grupa z Polski. Byli bardzo pewni siebie i z wyzszoscia w glosie wyrazali sie o tragarzach. W Polsce negocjowalismy dolaczenie do nich, jednak teraz bylismy zadowoleni, ze nic z tego nie wyszlo.
Przekroczylismy brame parku wchodzac do swiata lasu deszczowego. Malpy przeskakiwaly ponad naszymi glowami. Sciezka biegla lekko pod gore, zadaszona gestymi galeziami i splatanymi wokol nich lianami. Deszcz padal wielokrotnie, dodajac wszystkim roslinom jeszcze wiekszego uroku.
Schowani pod drzewem zjedlismy w deszczu lunch (udko z kurczaka, hamburger, banan, ciastko i sok z mango). Po pieciu godzinach dotarlismy do obozu na wysokosci 2980m. Pokonany dzis odcinek wynosil 18km.