Herbata imbirowa wychodzi nam juz uszami. Zarowno przewodnicy jak i kucharz nie maja dla nad litosci: nie reaguja na nasze prosby o normalna wode. Musze sie jednak z nimi zgodzic, ze jest to swietne lekarstwo, po ktorym wstapily we mnie nowe sily.
Dzien aklimatyzacyjny nie oznacza tu slodkiego lenistwa, tak jak to bylo w Himalajach indyjskich. W rozpalonej sloncem Afryce aklimatyzacja polega na wdrapaniu sie wysoko na gore i pospiesznym zejsciu na dol.
Szlak biegnie polpustynia alpejska, w ktorej szanse na wegetacje maja tylko nieliczne gatunki traw. Wchodzimy po stopniach z polawowych glazow. Po kilku godzinach docieramy do miejsca zwanego Lava Tower, w ktorym mamy chwile na odpoczynek i lunch. Jest to doskonale miejsce dla kolekcjonerow skal, ktorym kawalki skamienialej lawy od tej chwili obciaza plecak na kilka kolejnych godzin :)
Zejscie z 4630m jest przyjemne i nie powoduje w nas zadnych dolegliwosci. Po szesciu godzinach i 15km docieramy do obozu.
Rozchylajac poly namiotu odnosi sie wrazenie, jakby szczyt byl na wyciagniecie reki. Jestesmy juz bardzo blisko.
I nagle zaczyna sie... Ucisk w skroniach, czole. Slaniam sie na nogach, niewiele widze. Nie moge podniesc sie z karimaty. Siegam po proszki na migrene, ktore sa zbyt silne, aby przyjmowac je bez posilku. Nie mam wyjscia, nie wytrzymam kilku godzin. Biore, zasypiam...
Budzimy sie bezsilni w dusznym namiocie. Przemek siega po nurofen, jest blady. Ja czuje pieczenie w przelyku, bol serca. Postanawiamy wyjsc na powietrze i usiasc na glazach.
Kucharz przynosi obiad. Zjadamy caly garnek ostrej zupy z cebula, ktora lagodzi bol glowy wywolany spadkami cisnienia. W miare dostarczania kalorii przestajemy byc cieniami samych siebie. Przesypiamy prawie caly wieczor i noc.