Zaraz po sniadaniu ruszamy w kierunku wschodnim na sciane Barranco. Jest to moj ulubiony odcinek podejscia, w ktorym stopnie sa o tyle za wysokie, ze niejednokrotnie musze sie najpierw uniesc na rekach, aby sie na nie wdrapac. Wejscie na sciane zajmuje okolo 45min i nie stanowi dla nas zadnego poziomu trudnosci. Ze szczytu rozposciera sie piekny widok na zatopiona w chmurach Mt. Meru.
Po paru godzinach docieramy do Doliny Karanga, przez ktora przeplywa ostatni na tej wysokosci strumien wody. Tragarze schodza do niego z kilkunastolitrowymi pojemnikami, ktore nastepnie wnosza na glowach do miejsca biwaku.
Docieramy do obozu Karanga, w ktorym jemy cieply obiad i zasypiamy na godzine. Nie zostajemy tu jednak na noc, gdyz ten przywilej maja tylko grupy z siedmiodniowa opcja wspinaczki. Nas czeka jeszcze jedno zejscie i podejscie do obozu rozbitego na 4550m.
Ciagle chce mi sie plakac. Przypominaja mi sie rozne momenty, ktore powoduja we mnie wzruszenie i naplyniecie lez do oczu. Richard twierdzi, ze na tej wysokosci objawy choroby psychicznej sa absolutnie normalne :)
Na miejsce docieramy po siedmiu godzinach. Slonce na tej wysokosci coraz mocniej operuje, mimo, ze czuc przyjemny chlod. Podpisujemy sie w recepcji, w ktorej na ladzie kusi pudelko snickersow.
Namioty sa rozbite pomiedzy glazami. Odnajdujemy swoj, jednak nauczeni wczorajszym bolem glowy nie pakujemy sie od razu do srodka. Richard smieje sie, ze oto przed nami jest najwyzej polozona toaleta w Afryce.
Nie mamy za wiele czasu. Pakujemy plecaki, jemy obiad i probujemy zasnac przed nocnym podejsciem na szczyt.