Piąta rano. Budzimy się z niedowierzaniem, że to już koniec odpoczynku. Szybko zgarniamy rzeczy do plecaków i idziemy pod bramę. Pada deszcz.
Everest, który zadeklarował, że odwiezie nas na dworzec autobusowy, nie przyjeżdża. Nieco spanikowani prosimy właściciela hotelu, aby zadzwonił po taksówkę. Ktoś wyjeżdża z posesji – pytamy, czy by nas nie podrzucił. Chętnie się zgadza, jednak właściciel hotelu twierdzi, że taksówka jest już w drodze i nie może jej odwołać. Zostajemy. Chwilę później przyjeżdża Everest i przeprasza za spóźnienie.
Kilkuminutowe opóźnienie wpływa na cały dzień. Część autobusów rusza właśnie ze stanowisk. Wsiadamy do prawie pustego, który ma odjechać o 06:30. Everest negocjuje z kierowcą cenę biletu, która oczywiście spuchła na widok „białych” ludzi. Ostatecznie płacimy tyle, co pozostali (13000TSH = 26zł).
Rozkład jazdy w krajach afrykańskich, gdzie dworzec autobusowy zaznacza się wielkim krzyżem na planie miasta, to kwestia umowna. Ruszamy przed ósmą, gdy wszystkie siedzenia są już zajęte. Niemal natychmiast zostajemy zatrzymani przez policjanta kierującego ruchem. Na skrzyżowanie wbiegają uczestnicy maratonu, również niepełnosprawni na wózkach. Godzina oczekiwania, aby wznowić podróż…
Spóźnienie w tym dniu było nam bardzo nie na rękę. Nie chcieliśmy nocować w gwarnej stolicy, gdzie na każdym kroku spotyka się plakaty ostrzegające o rabunkach. Próbowaliśmy zdążyć na ostatni prom na Zanzibar, który odbijał od brzegu o 15:30.
Wypadek na drodze ostatecznie wszystko przekreślił. Stanęliśmy w sznurze samochodów, z których wylewał się na ulicę tłum ciekawskich pasażerów. Niemalże wszyscy mężczyźni i co poniektóre kobiety z dziećmi pobiegli na miejsce zdarzenia. Wracali jak bohaterowie – poinformowani i zorientowani w sytuacji, co wydało nam się bardzo komiczne.
Po dziesięciu godzinach dotarliśmy na dworzec Ubungo, a po kolejnej godzinie do hotelu Safari Inn w centrum Dar es Salaam. Pokój był koszmarny. Ciemna klitka z oknem na równie ponury korytarz. Łazienka zagrzybiona, o duszącym zapachu. Musieliśmy walczyć o moskitiery, bo nie przewidziano ich w wyposażeniu pokoju.
Z radością wyszłam na zewnątrz rozejrzeć się za kolacją. Nie znaleźliśmy polecanej przez Lonely Planet restauracji Royal Chef, więc siedliśmy w miejscu obleganym przez lokalnych mieszkańców. Łatwo zaobserwować, że kobiety w dużych miastach nie wyglądają biednie. Murzynka, która przysiadła się do naszego stolika, była okazem zdrowia i… krzepy! Z udem kurczaka w ręku, wgryzająca się z zapałem w mięso polane wszystkimi możliwymi sosami, prowadziła ożywioną konwersację z siedzącym obok niej chłopakiem.
Uliczne jedzenie zaszkodziło mi do tego stopnia, że z trudem wróciłam do pokoju. Cała noc walczyłam z atakami mdłości. W pokoju było bardzo duszno, brakowało tlenu. Nie mogłam doczekać się rana.