Na lotnisku nie udalo nam sie spokojnie pospac. Bylo wygodnie, ale bardzo glosno. Komunikaty nadawane przez glosnik mialy za zadanie obudzic spiacego - co tez czynily. Dopadal nas juz glod, a Przemka dodatkowo bol glowy (w sklepie bezclowym kupilismy pisco, aby noc nie dluzyla nam sie za bardzo ;))
Po wyladawaniu w Punta Arenas zastalismy inna sytuacje, niz sie spodziewalismy. Nie bylo bezposrednich busow do Puerto Natales. Wszyscy zgodnie twierdzili, ze musimy jechac do miasta na dworzec autobusowy (3000 pesos za osobe = 21zl), bo nawet, jesli autobus tu przyjedzie, to bez rezerwacji nie wsiadziemy. Dalismy sie przekonac, choc pozniej zalowalismy. Autobus z nami na pokladzie zajechal na lotnisko i zabieral pasazerow (bilet kosztowal 4500 pesos).
Po dojezdzie na miejsce goraczkowo szukalismy dojazdu do bramy Torres del Paine na wieczor - bezskutecznie. W jednym z biur kupilismy najtansze polaczenie (7000 pesos) na rano. Wszystkie autobusy ruszaja o tej samej godzinie. W innym z biur zarezerwowalismy sobie bezposredni przejazd z bramy Parku Narodowego Lagos Amargas do miejscowosci El Calafate w Argentynie. Troche nas to uspokoilo, bo wchodzimy w najtrudniejszy pod wzgledem logistycznym etap naszej podrozy, a wszelkie pomylki tu w Patagonii bola potrojnie.
Zadowoleni z zalatwienia tylu waznych spraw, poszlismy poszukac kempingu. Nie mielismy z tym trudnosci, bo miasto nie jest duze. Wlascicielka nie byla zachwycona, ze nas widzi. Taka widocznie ma osobowosc, bo nie wierze, ze nie chciala zarobic. Cena za namiot i pokoj nie zdawala sie wiele roznic, wiec postanowilismy dac sobie troche luksusu. Podczas placenia okazalo sie jednak, ze nie opanowalismy do konca hiszpanskich liczebnikow i zaszalelismy bardziej, niz nam sie wydawalo (7000 pesos = 49 zl / os).
W markecie zrobilismy zakupy na trekking. Kupilismy sobie rowniez produkty na romantyczna kolacje - makaron, sos z torebki i biale wino z kartonu :) Dlugo czekalismy, az kuchnia sie zwolni. Grupa Francuzow przygotowywala wlasnie ostatnia wieczerze (tak przynajmniej wygladal ich zastawiony daniami stol), przy ktorej nasz pozny obiad kwalifikowal sie pod karme ;)
Podczas kolacji uslyszalam znajome slowa "piwo! duze!" - to Slowacy wrocili wlasnie z Antarktydy i widocznie targani wielkim pragnieniem krzyczeli juz od progu. Gdy uslyszeli, ze mowimy po polsku, bardzo sie ucieszyli. Mowilismy w swoich jezykach, ale doskonale sie rozumielismy. Wycieczki na Atarktyde sa organizowane z argentynskiego miasta Ushuaia. Chodzilo nam to po glowie, ale w tak krotkim czasie nie mozna przeciez zobaczyc wszystkiego. Jutro ruszamy w gory!