Niespokojny sen Hani wcześnie podniósł nas z łóżek. Dzięki temu zdążyliśmy złożyć namiot, zanim pierwsze wycieczki autokarowe zatrzymały się w punkcie widokowym na pamiątkowe zdjecie. Poranek był pochmurny. Aby jak najwięcej z niego skorzystać, zrezygnowaliśmy ze śniadania i ruszyliśmy w drogę. Mijane małe miasteczka rozsiane na wzgórzach przywoływały mi na myśl krajobrazy Chorwacji, pustynnej części Maroko, a nawet regionu Sikkim w Himalajach Indyjskich. Życie w nich musi upływać spokojnie i samotnie. Opustoszałe za dnia – z trudem znajdujemy kogoś, kogo można by spytać o drogę. Zdarza się, że w trzech kolejnych miastach nie ma sklepu lub jest otwarty tylko rano. Dlatego gdy wreszcie na taki trafiliśmy, zaparkowaliśmy pod nim rowery i zrobiliśmy zakupy. Telefon do rodziców ujawnił kolejne szczegóły na temat naszego wyjazdu. Celowo nie zdradzaliśmy wszystkiego od razu, bo prawda mogłaby ściągnąć na nas lawinę niezadowolenia i czarnowidzenia. Wyjazdy w takiej formie i do tego z dzieckiem spotykają się z dużą krytyką – najczęściej osób, które nigdy w taki sposób nie podróżowały i których wyobraźnia wymyka się spod kontroli pod wpływem obrazów przekazanych przez media. Zgadzam się, że pomysł okrążenia wyspy na rowerze z niemowlęciem w przyczepce, ze spaniem w namiocie na dziko, bez prądu, bez bieżącej wody, bez samochodu pod ręką – brzmi jak szaleństwo, ale w znacznie gorszych warunkach żyją miliony dzieci na świecie. Więc nerwy w konserwy!
Długi i stromy zjazd do Porto zakończył się żmudnym podjazdem do miejscowości Piana. Widoki wynagrodziły nam z nawiązką poniesiony trud, bo pozwoliły przenieść się myślami do Wielkiego Kanionu Kolorado. Calanques de Piana to obszar wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pomarańczowo-różowe skalne ściany tworzą miejscami ciasny korytarz, którym wije się asfaltowa droga. Wzdłuż niej kamienny mur oddzielający pas drogowy od urwiska. Pastelowe kolory wspaniale kontrastują z turkusowym kolorem morza, na brzegu którego pienią się uderzające o brzeg fale. Trudno wyobrazić sobie bardziej malowniczą ścieżkę rowerową. Niestety, zawieszone na skałach wraki samochodów każą przypuszczać, że nie jest ona zbyt bezpieczna.
Na nocleg wybraliśmy miejsce odkryte przez naszych poprzedników – zatokę Chiuni. Staraliśmy się nie dostrzegać szeregu tablic z napisem „prive” i prowadzić rowery przed siebie aż do plaży. Miejsce okazało się bardzo ładne – idealnie płaski teren otoczony ze wszystkich stron krzewami makii, z kilkoma wąskimi przejściami na kamienistą plażę. W jego kącie rosło karłowate drzewo, którego gęsta korona przypominała parasol. Pod jego schronieniem wczasowicze palili w sezonie ogniska.
Bezzwłocznie przystąpiliśmy do rytuału kąpieli Hani, czyli podgrzania wody i namoczenia bobasa w wiaderku. Honory sprawował Master of Ceremony – Tata. Pozostali biwakowicze, którzy z racji wzrostu nie zmieścili się do plastikowego pojemnika, wykąpali się w morzu.
----------------
Na liczniku: 46 kilometrów.