Dzień zaczęliśmy leniwie. Nikt z nas nie palił się do pokonywania podjazdu o przewyższeniu blisko tysiąca metrów, a już na pewno nie Hania, która od rana polowała ze mną na modliszki i żółwia. Przemkowi przypadło w udziale zwinięcie namiotu i całego bałaganu. Wyruszyliśmy dopiero po dwunastej.
W ramach rozgrzewki objechaliśmy kilka okolicznych wiosek. Po wczorajszych wyblakłych krajobrazach na drodze szybkiego ruchu, dzisiaj wszystko nas ciekawiło i zachwycało. Do docelowej trasy w kierunku miejscowości Zonza dojechaliśmy po około trzydziestu minutach. Podjazd zaczął się natychmiast i trwał nieprzerwanie przez trzynaście kilometrów. Rano pokusiłam się o stwierdzenie, że jak już będzie po wszystkim, uznamy, że nie było tak źle. Rzeczywiście, nachylenie było łagodne, a pogoda łaskawa. Nie znaczy to jednak, że nie udało nam się zmęczyć! Droga wiodła wysoko w górach przez bardzo malowniczą okolice. Skaliste szczyty, gęsty sosnowy las, łagodne słońce. W powietrzu unosił się wyraźny chłód. Zrobiliśmy postój nad jeziorem, wokół którego straszyły kikuty wyciętych na obszarze kilku hektarów drzew.
Nad Zonzą wisiały ciemnogranatowe chmury. Czuliśmy na sobie oddech potężnej burzy, jednak wraz z zachodem słońca wszystko ucichło. W miejscowym sklepie uzupełniliśmy brakujące zapasy żywności i ruszyliśmy za miasto poszukać noclegu. Rozbiliśmy się w samym środku lasu.
Nie czułam lęku dopóki Przemek nie powiedział głośno, że niepokoi go to miejsce. Rozejrzałam się dookoła podejrzliwym wzrokiem. Gęsty ciemny las, który ożył, gdy tylko schowaliśmy się do środka namiotu. Dobiegł do nas przeraźliwy ryk zwierząt. Gdy ucichł, spojrzeliśmy na siebie bez słowa i dłuższą chwilę trwaliśmy w osłupieniu. Ryk podniósł się znowu, znacznie bliżej. Przytuliłam mocniej do siebie córeczkę, która zasnęła w moich ramionach spokojnym snem. Nogi trzęsły mi się ze strachu, czułam nieprzyjemne napięcie we wszystkich mięśniach. Przemek złapał za termosy i szybko wybiegł z namiotu. Zaczął nimi o siebie uderzać licząc na to, że pusty dźwięk przegoni naszych najeźdźców. Zniszczył je zupełnie, ale zwierzęta wycofały się i więcej nie odezwały. Parę tygodni później usłyszałam w radio ten sam przeraźliwy ryk. Audycja dotyczyła jeleni szlachetnych, które w połowie września rozpoczynają swój okres godowy, tzw. rykowisko. W ciągu czterech tygodni jelenie toczą walki i ryczą potężnym basowym głosem. Mieliśmy niepowtarzalną okazję być w samym centrum wydarzeń.
Odwaga Przemka wzbudziła we mnie całą lawinę uczuć. Z jednej strony byłam przekonana, że w obronie dziecka wydrapałabym bestii oczy. Z drugiej, będąc przy boku męża, pozwoliłam sobie na kobiecą słabość i strach. Te uczucia nie są mi dobrze znane; na palcach jednej dłoni mogę policzyć sytuacje, w których powierzyłam mój los w cudze ręce. Przemek stanął w naszej obronie, nie zawahał się zaryzykować. Stał się głową naszej rodziny. Nie umiem tego inaczej ująć. Nie wiem tylko, w jaki sposób zdołał tak szybko zasnąć, podczas gdy ja trwam na warcie trzecią godzinę wpatrzona w sufit, wsłuchana w całą masę zwierzęcych odgłosów dobiegających z zewnątrz.
----------------
Na liczniku: 43 kilometry.