Noc upłynęła nam spokojnie. Niestety, było bardzo zimno. Hania rozkopywała pościel, więc wielokrotnie budziłam się, żeby sprawdzić, czy nie marznie. Gdy mimo mojego trudu jej dłonie przybrały temperaturę lodu, wzięłam ją do swojego śpiworu, a pozostałą część nocy spędziłam nieruchomo jak kamień, powodując zanik krążenia w niektórych częściach mojego ciała. Rano Przemek otworzył namiot i stwierdził, że Jego klapek znowu zniknął. Po mojej twarzy przebiegł mimowolny uśmiech, którego nie udało mi się w porę zatuszować. Nie powstrzymałam się również przed stwierdzeniem, że może należało przed wyjazdem wyszorować porządnie buty. Zguba odnalazła się kilka metrów dalej, wyżuta i porwana przez krowy. W tym samym czasie podjechał w naszym kierunku samochód. Byliśmy przekonani, że kierowca udzieli nam reprymendy za nocleg na jego terenie, ale wyrzucił tylko kilka gratów na znajdujące się za namiotem wysypisko i odjechał.
Po śniadaniu wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy przed siebie. Mieliśmy sporo obaw co do dzisiejszej trasy, która zakładała pokonanie rekordowego przewyższenia blisko tysiąca trzystu metrów. Nie zdążyliśmy się jednak przestraszyć, bo otóż za rogiem powitało nas sześć dzikich prosiaków - dzień dobry! Za następnym kolejne dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści... Niechlubne ślady dzików zaczęły się wreszcie zacierać, mogliśmy odetchnąć z ulgą. Po dwudziestu kilometrach osiągnęliśmy przełęcz. Swoje kroki skierowaliśmy do górskiego schroniska, z którego właśnie wychodziła grupa Szwajcarów. Na nasz widok seniorzy wyraźnie się ożywili. Szczególnie rozbawiło ich rozwieszone na ramie przyczepki pranie, które zrobiliśmy w strumieniu po drodze. Utrwalili je na zdjęciu. Mężczyźni wyszli w góry na dwa tygodnie – tyle czasu zajmuje pokonanie szlaku GR20. Patrząc na nich pomyślałam, że chciałabym się tak zestarzeć. Podejmować się robienia tego typu rzeczy mimo nadszarpniętej sprawności fizycznej, a przy tym zachować taką pogodę ducha i zaraźliwy entuzjazm. Chętnie rozmawialibyśmy ze sobą całe popołudnie, o czym świadczy wzajemne przekrzykiwanie się w trzech językach obcych. Panowie wzbudzili nasz zachwyt, a my zachwyciliśmy innych. Jeden z kolarzy mijając nas na trasie krzyknął „respect!”.
Obiad w schronisku minął nam w przyjemnej atmosferze. Hania obserwowała napływających zewsząd piechurów, często w towarzystwie psów. Jeden czworonóg miał założone buty na wszystkie cztery łapy. Po posiłku przystąpiliśmy do przygotowania Hani na siedemnastokilometrowy zjazd. Nasza cebulka została zaopatrzona w dres z kapturem, kokon z koca i zatyczkę ze smoczka. Dla siebie wyjęłam z sakwy polar, ale mimo wszystko ręce skostniały mi z zimna. Zjechaliśmy do bardzo dziwnego miasteczka, w którym świeciło pustkami. Pod kościołem grupa mężczyzn grała w boule. Kobiety siedziały na murku i plotkowały. Na pytanie o otwarty sklep lub piekarnie odpowiedziały niewyraźną miną. W całym mieście nie ma żadnego. Jedyny kiosk jest otwarty tylko rano i na krótko. Zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że miasteczko jest pięknie położone, w cieniu skalistych gór i starych lasów, a poza tym wydaje się być rozbudowane. Mieszkańców jest jednak niewielu i trudno nie odnieść wrażenia, że młodzi ludzie już dawno stąd uciekli.
Na nocleg wybraliśmy miejsce kilka kilometrów za miastem, w bocznej drodze prowadzącej do strumienia. Za ścianą słyszę szum niewielkiego wodospadu, który zachęca nas do snu. Nawet jeśli krążą wokół nas dzikie zwierzęta, nie usłyszymy ich. Noc na pewno minie nam spokojnie. Hania już grzeje mój śpiwór.
----------------
Na liczniku: 45 kilometrów.