Przetrwaliśmy kolejną mroźną noc. Brak odgłosów zwierząt, brak świateł samochodów - spaliśmy do godziny dziewiątej. Przemek wstał lewą noga, wobec czego prośba o wymianę klocków hamulcowych w moim rowerze sprowokowała kłótnie o podział obowiązków na wyjeździe. Wsiedliśmy na rowery w ciszy, ale pięciokilometrowy podjazd pod górę zdołał uspokoić nasze nerwy. Na jego końcu osiągnęliśmy najwyżej położony punkt na naszej trasie – przełęcz Bocca de Sorba (1311 metrów). W cieniu olbrzymich sosen zrobiliśmy krótki piknik, założyliśmy ciepłe ubrania i ruszyliśmy pędem na dół. Podobnie jak wczoraj, dolina była pięknie wyeksponowana. W dywanach zielonych lasów gnieździły się rzadko rozsiane wioski. Pomiędzy dachami sterczały wieże kościołów. Nie czuliśmy jednak tego uroczego górskiego klimatu, który towarzyszył nam przez ostatnie dni. Wszędzie wdzierał się cień. Domy były obdrapane, wioski świeciły pustkami. Poupychane gęsto małe cmentarzyki nasuwały pytanie, czy ktoś żywy jeszcze tu pozostał?
Według mapy mieliśmy dzisiaj pokonać podjazd o największym jak dotąd nachyleniu. Przemek tworzył o nim legendy od dobrych trzech dni. Zapowiadał, że będziemy przepakowywać bagaże, wciągać rowery, dzielić trasę, niewykluczone, że całkiem się poddamy. Tymczasem dojechaliśmy do Corte nie odczuwając tej mordęgi. Mieliśmy natomiast problem ze znalezieniem miejsca na nocleg. Popełniliśmy błąd odbijając od głównej trasy w drogę biegnącą zboczem góry. Na wielu kilometrach nie znaleźliśmy nawet metra kwadratowego płaskiego terenu. Pewną opcją było pobocze, ale obawialiśmy się o bezpieczeństwo nasze i Hani. Zapadał zmrok, cierpliwość córki była na wykończeniu. Zapytaliśmy w jednym z domów o możliwość rozbicia namiotu gdzieś w sąsiedztwie, ale nie umieli nam pomóc. Jechaliśmy więc dalej świecąc latarkami na prawo i lewo. W końcu dotarliśmy do drewnianej bramy odgradzającej czyjeś pole. Dziura pomiędzy deskami była tak kusząca, że zaraz bobas wędrował nad ogrodzeniem, a za nim namiot i inne rzeczy. Rowery zostawiliśmy przy drodze licząc, że nie wzbudzą niczyjego zainteresowania. Szybko wyszorowaliśmy Hanię w różowym wiaderku, a później sami umyliśmy się w wodzie po niej. Spartańskie warunki, ale w porównaniu ze stresem, który odczuwaliśmy przez ostatnie dwie godziny, nie mogliśmy narzekać.
----------------
Na liczniku: 47 kilometrów.