Pobiliśmy dzisiaj rekord lenistwa. Do godziny czternastej nie przejechaliśmy ani jednego kilometra. Zjedliśmy śniadanie, zwinęliśmy namiot i poszliśmy na naszą prywatną plażę. W porannym słońcu wyglądała niebiańsko: piaszczysty brzeg, przejrzyste morze, białe spienione fale. Niestety woda była dzisiaj zmącona, więc nie pływaliśmy zbyt długo. Sporo radości dostarczyła nam zabawa z Hanią i rozśmieszanie jej do rozpuku. Gdyby nie głód pewnie nie ruszylibyśmy się z miejsca. W kolejno mijanych miasteczkach nie było sklepu. Z entuzjazmem odebraliśmy wiadomość, że do najbliższego marketu musimy zboczyć z głównej drogi pięć kilometrów, pod górę! W drodze do Luri naszą uwagę przykuły kamienne stoły ustawione pod czterema klonami. Obok znajdowały się hektary ogrodów botanicznych pod patronatem stowarzyszenia Cap Vert. Postanowiliśmy w drodze powrotnej zatrzymać się tam na obiad. Gotowaliśmy makaron na oparach gazu, ale niestety zabrakło go w ostatnich minutach. Cała porcja powędrowała do kosza, a my musieliśmy zadowolić się kanapkami.
To miejsce spodobało nam się do tego stopnia, ze mimo wczesnej pory postanowiliśmy w nim przenocować. Przemek rozbił namiot i zawiesił na drzewie prysznic turystyczny. Hani dzisiaj bardzo dokuczały zęby – ciągle czekamy na pierwszy! Bałam się, że wieczór zakończy się awanturą, ale na szczęście tak się nie stało. Wręcz przeciwnie, wspólne zabawy i dużo śmiechu bardzo ją zrelaksowały. Przemek powiedział, że to był bardzo rodzinny dzień.
----------------
Na liczniku: 16 kilometrów.