Nie było łatwo wstać. Obydwoje odchorowywaliśmy przemęczenie po wyprawie w góry.
Poranek jak zwykle rozpoczynałam od widoku masakry na stopach ;) Na pocieszenie mojego podupadającego entuzjazmu zamówiłam sobie naleśnika z czekoladą i zjadłam go do kawy przywiezionej z Polski.
Dziś żegnaliśmy się z Marrakeszem i ruszaliśmy nad ocean, który miałam zobaczyć po raz pierwszy. Wybraliśmy małe, czterotysięczne miasteczko, znajdujące się w okolicach przemysłowego Safi.
Na dworcu byliśmy już wcześniej. Wiedzieliśmy, że autobus odchodzi o 10:00, ale nie powstrzymało to miejscowych przewodników zakładających, że skoro idziemy w tym samym kierunku co oni to jednocześnie korzystamy z ich serwisu :)
W Safi sporo czekaliśmy na przesiadkę. Nie było rozkładów jazdy, wszystkie napisy po arabsku… O autobus pytałam w sklepie! Sprzedawca zaprowadził mnie do człowieka, który zna człowieka, który zna rozkład. Za serwis oczywiście 10dh!!!
Przez okna autobusu po raz pierwszy zobaczyłam ocean. Od razu zamarzył mi się dłuższy pobyt tutaj. Kolega poszedł z miejscowymi szukać taniego hotelu (jak później się okazało, „tani” oznaczał spanie na podłodze, bez światła, z butlą gazową zamiast lampki), a ja zostałam z bagażami na plaży. Podszedł do mnie pan o trzech zębach i nawiązał rozmowę o okolicy. Jakie było moje zdziwienie, gdy na pożegnanie Trzyzębny nachylił się nade mną, aby pocałować mnie w usta! :-)
Wybraliśmy hotel w nowej dzielnicy. Zaprowadzili nas tam Kanadyjczycy, których poznaliśmy po drodze. Świetnie było znaleźć się znowu pod dachem, szczególnie, że ja czułam się jeszcze osłabiona, a stan mojego kolegi znacznie się pogorszył. Nie dałam mu jednak pospać i zakomunikowałam, że umieram z głodu (oraz, że jestem notorycznie podrywana przez właściciela hotelu, który już zaproponował mi pracę u siebie :)) Na kolację kupiliśmy w lokalnym sklepie bagietki, dżem z daktyli, twarożek i jogurty i zjedliśmy na plaży.
Dookoła unosił się zapach smażonych ryb i owoców morza...